poniedziałek, lipca 24, 2006

Lokalna mysl techniczna

Witajcie.
Jestem w Szkocji już miesiąc, i przez ten czas poczyniłem ciekawe obserwacje dotyczące miejscowych urządzeń domowych. Refleksjami ich dotyczącymi podzielę się z Wami, czy tego chcecie, czy nie.
Zaczniemy od oczywistości:
KONTAKTY

Wszyscy chyba wiedzą, że na Wyspach obowiązują odmienne niż na kontynencie typy wtyczek i kontaktów elektrycznych. Durni puddingożercy wszystko muszą mieć inne, od ruchu ulicznego po standardy kobiecej urody. Na szczęście kontakty te nie są polakoodporne, szybko więc opracowano patent pozwalający ominąć ograniczenia związane z tą księżycową konfiguracją dostępu do elektryczności. Zainteresowanych odsyłam po coś do pisania.
Już? No to notujcie.

Wystarczy mieć dwie standardowe polskie płaskie wtyczki. Jeden bolec pierwszej wtyczki wtykamy w ten środkowy, górny otworek. Jako, że stanowi on dźwignię otwierającą zaślepki zamykające właściwe dziurki elektryczne, jest kluczem do całego sekretu. Gdy wrazimy tam jakiś przedmiot (nie musi to koniecznie być inna wtyczka, ale niech będzie, na litość boską, zaizolowany), drzwi do Chatki Wesołych Elektronów staną przed nami otworem. W otwarte dziurki wsadzamy drugą wtyczkę i już możemy pławić się w dobrodziejskiej elektryczności, bez konieczności używania przejściówek, adapterów i tym podobnych utensyliów. Wymaga chwilki ćwiczeń.
Uwaga. Powyższy patent sprawdza się z płaskimi wtyczkami, bo można nimi łatwiej manipulować i mają cieńsze bolce. Okrągłe są mniej wygodne, ale od biedy też dadzą radę.
Uwaga nr 2. Nie ponoszę odpowiedzialności za śmierć, kalectwo lub chroniczne trzepotanie zwieraczy spowodowane porażeniem elektrycznym wywołanym niewłaściwym użytkowaniem wyspiarskich kontaktów.

To powiedziawszy dodać muszę, że bezpieczeństwo elektryczne to rzecz, do której podchodzi się tu bardzo serio. Ten pstryczek po prawej stronie, to przełącznik włączający prąd w gniazdku. Autochtoni muszą być wyjątkowymi gamoniami, skoro ich rząd wprowadził takie normy zabezpieczeń kontaktów. Zastawki, przełączniki, szykany. Dobrze, że przed każdym gniazdkiem nie montują jeszcze zapadni i rowu z krokodylami, żeby jeszcze bardziej ułatwić korzystanie ze źródeł prądu.·

Na koniec refleksja natury filozoficzno - nacjonalistycznej. Jest dla mnie kojącą świadomość, że o ile ja jestem w stanie oszukać brytyjski Babilon i śmiejąc się prosto w twarz nieludzkiemu systemowi, używać swoich wtyczek, o tyle Anglik w Polsce, ze swoją śmieszną, trzybolcową końcówką, póki nie kupi przejściówki, pozostanie zagubiony i bezradny jak piesek co wypadł z sań.

KRANY

Krany. Nie jest to może temat – rzeka, ale warto się przy nich zatrzymać na chwilkę śmiechu z bliźniego.
Jak widać na załączonym obrazku, zmyślni Brytyjczycy postanowili, że w ramach psychicznego bodybuildingu, utrudnią sobie życie stosując w zlewach i umywalkach dwa mini kraniki, oddzielnie na ciepłą i zimną wodę.
W tym momencie zadziwione tłumy wstają z miejsc i klaszczą, obserwując przeciętnego mieszkańca Wysp, chcącego umyć twarz w letniej wodzie. W tym celu dokonuje on następujących czynności:
a) wkłada korek do umywalki.
b) odkręca oba kurki i cierpliwie czeka aż zlew napełni się wodą.
c) w tym czasie wielokrotnie kontroluje temperaturę wody, na bieżąco regulując wypływ cieczy z obu kranów.
e) zakręca krany i myje ryj.
f) wyciąga korek i płucze umywalkę z osadów mydła.
W inny sposób twarzy nie umyje, gdyż po pierwsze krany są za malutkie aby wygodnie podstawić dłonie i nabrać wody, po drugie – z jednego kranu leci wrzątek a z drugiego lód, co grozi odpowiednio poparzeniem lub odmrożeniem sobie twarzy.

W czasie potrzebnym Brytyjczykowi na ablucję, przeciętny mieszkaniec kontynentalnej Europy umyje się dwa razy, korzystając ze swego sprawdzonego pojedynczego kranu, a przeciętny Polak obali dwie lufy, bo przecież mył się w zeszłym tygodniu.
Oczywiście można się do tego systemu przyzwyczaić. Pytanie – po co?·

GRZEJNIKI ELEKTRYCZNE

Grzejniki jak grzejniki. Na prąd. Dają ciepło. Czego jeszcze można od kaloryfera wymagać?
A może tak jakiejś sensownej lokalizacji, na przykład? We wszystkich mieszkaniach w jakich byłem, grzejniki umiejscowione były w najróżniejszych miejscach, z pominięciem najbardziej oczywistego. Nigdzie nie wiedziałem ich pod oknem. Kulminacją tego trendu było mieszkanie, w którym wszystkie kaloryfery znajdowały się na ścianach przylegających do przedpokoju, co skutkowało tym, że był on najcieplejszym miejscem w domu, podczas gdy spod okien w pokojach ciągnęło jak diabli.

DRZWI

Drzwi. Kolejny ciekawy wykwit lokalnego pomyślunku. Zamki wykonano w taki sposób, że ani od środka ani od zewnątrz nie da się ich otworzyć jedną ręką. Jedna dłoń musi odciągnąć zasuwkę, a w tym czasie druga musi naciskać klamkę. Innej metody nie ma. Po puszczeniu, zasuwka wraca na swoje miejsce, więc trzeba ją trzymać. Niewygodne to jak diabli, szczególnie gdy wraca się do domu z siatami, albo usiłuje wynieść śmieci. Należy wtedy postawić wszystko na ziemi, wykonać wyżej opisane czynności, w powstałą szparę wsadzić stopę (drzwi są oczywiście wyposażone w hamulec, więc usiłują się same zamknąć), wziąć do ręki postawione uprzednio przedmioty, po czym napierając organizmem, przełamać opór drzwi i wedrzeć się do środka/wydostać na wolność. Aby było jeszcze ciekawiej, odrzwia wyposażone są w zatrzaskowy zamek, więc klucze radzę mieć zawsze przy sobie…
Zaczynam rozumieć genezę słynnego angielskiego humoru. Genialne…

KUCHENKI ELEKTRYCZNE

Kuchenka elektryczna; przyrząd potrzebny w każdym domu. A skoro potrzebny jest każdemu, to czemu by nie uczynić go zabawnym tematem rodzinnych kłótni przy obiedzie?

Przypuszczam, że takie właśnie myślenie przyświecało konstruktorom modeli kuchenek elektrycznych wyposażonych w spiralne grzałki.

Po przekręceniu pokrętła, metalowa spirala szybko nagrzewa się do czerwoności. Po chwili można już stawiać na nią garnki. Tylko uwaga, aby Wam cokolwiek nie wykipiało, bo jak coś spadnie na gorącą jak czerwiec w piekle powierzchnię grzałki, momentalnie spali się i zacznie niemożebnie śmierdzieć i dymić. Reszta wleci pod spód, do wnętrza kuchenki, które co prawda da się wyczyścić, ale to tylko irytujące dodawanie sobie roboty.

Kolejną kwestią jest, że przy całej swej pedantycznej dbałości o bezpieczeństwo gniazdek elektrycznych, Brytyjczycy nie pomyśleli, że wielokrotnie bardziej ucierpieć można od odkrytej, rozżarzonej spirali, niż od kopnięcia prądem.

Ja naprawdę nie wiem, jak oni zbudowali to imperium…

KOMINKI

Kolejnym przykładem słynnej na cały świat brytyjskiej inżynierii jest kominek. To centralne miejsce w każdym szanującym się wyspiarskim domu, w obecnych nowoczesnych czasach, zasilane jest prądem. W związku z tym, że forma została uwolniona od rygorów funkcji, projektanci (choć nie jestem pewien, czy jest to dobre słowo) kominków elektrycznych, zaczęli folgować swojej wyobraźni. Jeden z efektów tego szaleństwa jest widoczny na zdjęciu powyżej. Bakelitowo – szklano – metalowy, pozłacany twór, straszy w mieszkaniu, w którym się zatrzymałem. Wielce ozdobne gałki oraz plastikowy, barokowy element, dopełniają straszliwego dzieła. Klasyczne późne Rokokoko…

Na obronę tego kuriozum podać mogę, że toto naprawdę grzeje, a szklany parapet za pozłacaną balustradką idealnie nadaje się do suszenia skarpetek.

LICZNIKI ENERGII ELEKTRYCZNEJ

Koniec naśmiewania się. Ten akurat patent ma moje pełne uznanie. Ten tu licznik działa na podobnej zasadzie jak telefon na kartę. Specjalne „cóś” ładuje się w pobliskim spożywczaku na kwotę nam wygodną, po czym wkłada się owo „cóś” do licznika i obserwuje jak w magiczny sposób kasa zasila nasze konto. Idealna rzecz do mieszkań na wynajem, oraz do lokali komunalnych. Całą kasę wydałeś na wódę? No to siedzisz po ciemku, a nie powiększasz swój dług względem spółdzielni mieszkaniowej lub miasta. Dla mnie bomba.
Taki licznik, to jedna z rzeczy, które chętnie zobaczyłbym u siebie w domu.

Na tym kończę przegląd lokalnych technicznych ciekawostek, a ludziom, którzy mieliby ochotę powiedzieć, że generalizuję, mówię „fakju”. To mój blog.


· Odpowiedź, że spowodowane jest to troską o bezpieczeństwo dzieci mnie nie przekonuje. Po pierwsze, ci którzy tak twierdzą, chyba nie doceniają morderczej pomysłowości młodych homo sapiens. Przełączniki? Blokady? A od czego dwie ręce i burza fascynujących idei w małej głowie? Śmiem twierdzić, że poziom radosnego skomplikowania miejscowych kontaktów, podkręca tylko wyobraźnię dzieci i zachęca do zabawy. Po drugie – klika razy prąd z kontaktu mnie kopnął. Oświecające wydarzenie. Już wiem, żeby nie pchać łap gdzie nie trzeba. Nie chcę by moje dziecko było jego pozbawione. Po trzecie – ile znacie osób, które zginęły od porażenia prądem z kontaktu?

· Niespodziewanie w ostatnim „The Guardian” znalazłem wytłumaczenie tego zjawiska. Otóż w Wielkiej Brytanii woda ciepła i zimna występują pod różnymi ciśnieniami, stąd niemożność wtłoczenia ich do wspólnej rury. Nie mniej jednak, nadal jest to idiotyzm.

piątek, lipca 14, 2006

Profanum – 1, Sacrum - 0

W „Aberdeen Citizen” ze środy, 5 lipca 2006 znaleźć można krótki artykuł o zamknięciu jednego z miejscowych kościołów. Z uwagi na brak chętnych do uczestnictwa w mszach, trzeci najstarszy ciągle działający kościół w Aberdeen, Denburn Parish Church (otwarty w 1771 roku) zwinął duszpasterski biznes. Wiadomość, odczytywana przez polski pryzmat, jest raczej kuriozalna. Komu by do głowy przyszło, żeby w Polsce kościół zamknąć? Z braku wiernych na dodatek. U nas kościoły się buduje, nie zamyka.

Kolejną ciekawą informacją w związku z tym, jest doniesienie, że budynkiem kościoła zainteresowane są trzy inne grupy wyznaniowe, i że dotychczasowy kierownik obiektu (zwany niekiedy proboszczem) wyraził nadzieję, że budynek nadal używany będzie do celów sakralnych. To ostatnie zastanowiło mnie bardzo. Jak to „nadal używany do celów sakralnych”? A do jakich innych celów można używać kościoła? Toż to przecież tylko za Stalina zamieniano kościoły na magazyny części do maszyn rolniczych i świetlice wiejskie, a wszyscy wiedzą, że był to zbrodniczy i bezbożny system.

No więc okazuje się, że nie tylko za Stalina. W Aberdeen jest cała masa ex-kościołów, pełniących teraz inne, o wiele mniej zbożne funkcje. Oto krótki przegląd takich miejsc z samego tylko centrum miasta:

Slain’s Castle.
Knajpa w stylu gotycko – wampirystycznym. Bardzo przyjemne wnętrze, jeśli się lubi półmrok, świece i gadżety sado - maso.

Wejście do Slain’s Castle.
Bardzo gustowne reklamy w kształcie trumienek.

Charlies.
Night Club. Nic więcej o nim nie wiem, bo nikt z moich znajomych nigdy tam nie był.
Swoją drogą – całkiem udane zdjęcie, nieprawdaż?

(w nawiązaniu do poprzedniego artykułu – na skraju dachu po lewej stronie czai się sigal)

Jakaś knajpa przy Union Street – głównej ulicy Aberdeen.
Potężny budynek, apetyczna kelnerka (pewnie Polka). Muszę tam zajrzeć.

Triple Kirks.
Kolejna knajpa. Mają tam ogromny telebim. Idealna do oglądania sportu. Zniżki dla studentów.

Na znaku zakazu – gówna sigali.

Priory.
Knajpa.
Again.

Koko’s
Jakaś sala do zabaw dla dzieci w dzielnicy, w której mieszkam.

Zbliżenie wejścia ujawnia smutne szczegóły…

Wszystkie te zdjęcia to efekt godzinnego spaceru po centrum miasta. Mogę tylko przypuszczać, że w innych częściach Aberdeen jest podobnie, o innych miejscowościach kraju nie wspominając. Tak oto przeplata się tutaj sacrum z profanum. A ja nie mogę przestać o tym myśleć, bo mimo, że trudno mnie określić mianem osoby religijnej, jakaś część mnie jest poruszona tym odkryciem. I jakoś mi tak nieswojo, jak oglądam takie obrazki.

Nie mogę przestać porównywać Polski, ze swoją powierzchowną i ludową wiarą, ale jednak katolickiej, do laickiej Szkocji, kraju, gdzie tylko muzułmanie wierzą w Boga. I porownania wychodzą mi na korzyść mojej, pszenno-buraczanej, ojczyzny.

Znamienny przykład:
To co się u nas nocami w knajpach dzieje to jest wyższa kultura. Tutaj grupy pijanych, tłustych, wulgarnych kobiet biją się na ulicach, biorą na buty leżące na ziemi przeciwniczki i prowokują mężczyzn do walki. Pijani, rozwrzeszczani Szkoci oddają swoje komórki za porcję kebabu i wyzywają pracujących w barach emigrantów. W porównaniu ze Szkocją, u nas kobiety to subtelne, piękne nimfy a mężczyźni to filozofowie – introwertycy.

Zastanawiam się ile z tego chamstwa spowodowane jest brakiem jakiegokolwiek sacrum w ich życiu i przekonaniem, że za pieniądze można mieć wszystko. Nie jestem religijny, ale w rzadkich okazjach gdy wchodzę do kościoła – ściągam czapkę i mówię półgłosem. Oni przychodzą do kościoła żeby się nawalić.

Ukułem nawet roboczą teorię, że o ile jednostka jest w stanie doskonale i, co najważniejsze, moralnie funkcjonować bez Boga, o tyle społeczeństwo bez kagańca religii, lub szerzej pojętej filozofii degeneruje się, splugawia i samogranicza do zaspokajania jedynie swoich najniższych potrzeb. Człowiek to, w masie, bydlę i to bydlę zawsze na wierzch wylezie. Taka jest moja teoria.
I chuj.
(Żeby nie było, że się nagle jakiś przeintelektualizowany zrobiłem).

środa, lipca 05, 2006

Fucking seagulls!!!

Jeśli jest coś co, po przyjeździe do Aberdeen, rzuciło mi się najbardziej w oczy, to bez wątpienia były (są) to miejscowe mewy, popularnie zwane sigalami (seagulls).

Przeciętny sigal to biały ptak z szaro-czarnymi skrzydłami, wielkością i temperamentem kojarzący mi się z jastrzębiem, siedzący na dachu (kominie, rynnie, płocie lub czymkolwiek innym wystającym nieco ponad okolicę), i ochrypłym głosem, co parę chwil, oznajmiający światu i innym sigalom swoje istnienie. A głos ma naprawdę donośny…

Z moich dotychczasowych obserwacji wynika, że do podstawowych funkcji sigala należy:
1. Wydobywanie z siebie okropnych dźwięków.
2. Wypatrywanie pożywienia i jego łapczywe pożeranie.
3. Sranie w locie na ulicę, ludzi, samochody…, czyli z grubsza ujmując, na świat cały.
Możliwe, że miejscowe mewy nadają się jeszcze do czegoś, ale przez tydzień w zasadzie nie udało mi się zauważyć działań sigali nie obracających się wokół trzech ww. czynności .

Powiedziawszy, że do ulubionych zajęć mew należy defekacja na stałe i ruchome elementy okolicy, dodać należy, że na 100m3 krajobrazu znaleźć można na oko około 457 sigali. Po zsumowaniu tych dwóch składników otrzymujemy absolutny horror higieniczno – kosmetyczno – estetycznej natury odbywający się pod ulubionymi trasami przelotu tych ptaków… A jako, że mewy tutaj są konkretne i konkretnie lubią sobie podjeść, to i efekty ich przemiany materii do skromnych nie należą. Przeciętny sigal jest w stanie za jednym, że się tak wyrażę, rzutem zapaskudzić jakieś półtora metra chodnika.

Sigale 1 – Świat 0.

Przy czym mewy są w tej okolicy pospolite jak błoto, a dowodem niech będzie fakt, że do tej pory praktycznie nie udało mi się zrobić zdjęcia, na którym, mniej lub bardziej wyraźnie, nie uwidoczniona była mewa. Mewa w locie, mewa spacerująca, mewa zaczajona na dachu… Na przykład:

Policz mewy

Weźcie naszego gołębia wraz z jego apetytem, powiększcie jakieś 3 razy, dodajcie głos jak buczek mgłowy, świdrujące oczka i temperament krogulca, a otrzymacie sigala – wielkiego pierzastego matkojebcę, którego największą ambicją życiową jest obesrać przed śmiercią jak największy teren wokół siebie...

No i jeszcze nażreć się przedtem jak świnia.

O ile najbardziej rzucającym się w oczy dowodem na istnienie sigali (oprócz nich samych i ich głosów oczywiście) są ich wielkopowierzchniowe odchody, o tyle nie wolno przy ich charakterystyce pominąć procesu poprzedzającego moment defekacji – mianowicie żerowania.

Sigal nie je. Nie. Sigal pożera, pochłania i ciągle chce więcej. Jest jak przemysłowy kombajn do odpadków, wysokowydajny biomechanizm na śmieciowym wtrysku. To żywa rozdrabniarka do odrzutów z naszych stołów, ostateczne ogniwo konsumeryzmu. „Z prochu powstałeś, w sigala się obrócisz” chciało by się rzec obserwując mewy, które na przydomowych śmietnikach, z misjonarskim niemalże zapałem, rozszarpują worki wypełnione resztkami Produktu Narodowego Brutto… Jakże naiwnym byłem dzieckiem, gdy myślałem, że ptaki te żywią się rybami! Ryzykuję twierdzenie, że większość miejscowych sigali widziała rybę tylko przy okazji znalezienia gdzieś puszki po tuńczyku… Gdyby mewy miały kulturę, przypuszczam, że ryba pełniła by w niej rolę Świętego Graala, mitycznego symbolu dawno utraconej mewiej niewinności.

Sępy Północy

Ale i to stwierdzenie nie wyczerpuje ich charakterystyki.
Gdyby sigal zadowalał się li tylko jedzeniem resztek i radosnym defekowaniem, można by go uznać za zwierzę zgoła pożyteczne i człowiekowi przyjazne. Niestety miejscowe mewy mają także swą mroczną stronę. Co bardziej asertywna część mewiej populacji uznała, że do odważnych świat należy, po czym wzięła swój los w swoje ręce (Skrzydła? Dzioby?) i zaczęła trudnić się z rozbojem. Znamy z opowieści pokrzywdzonych mrożące krew w żyłach historie o białym demonie spadającym z wrzaskiem z nieba, wyrywającym z ręki jeszcze nie napoczętego nawet hamburgera, i pożerającego go łapczywie, w wybałuszonymi z wysiłku oczami, na jeden raz. I to wszystko bezczelnie na oczach przerażonej, ale i zadziwionej zarazem, ofiary. „Obyś zdechł sigalu parchaty, zatkany na śmierć moim hamburgerem!” – chciałoby się zawołać. Ale sigala – namiestnika Szatana na Ziemi, czcze klątwy nie ruszają. Odlatuje na pobliski płot z hamburgerokształtnym zgrubieniem na szyi, gdzie już w spokoju, śmiesznymi posuwisto – zwrotnymi ruchami przełyku, przesuwa zdobycz w dół do swego przepastnego żołądka…

No, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Do pierzastej okupacji również. I tylko czasem coś tak człowieka weźmie w środku i, z tej swojej rozpaczliwej bezsilności, zwróci się on świata jako takiego, krzycząc: „fucking seagulls!!!”. Ale świat nie słucha. Jest przecież tylko mewią piaskownicą.
Zaprawdę powiadam: czcij gołębia swego, bo jego straszliwą alternatywą jest sigal.

Król świata…