Koncert Smolika we wrocławskiej operze
Właśnie wróciłem z koncertu Smolika we wrocławskiej operze. Oto kilka wniosków poczynionych na gorąco, zapisanych na zaproszeniu w trakcie trwania imprezy:
Nigdy nie byłem fanem takiej muzyki, którą z braku lepszego określenia nazywam "kawiarnianą", ale nigdy też nie wiedziałem dokładnie dlaczego. Po prostu coś było nie tak.
Po dzisiejszym koncercie już wiem o co mi chodzi. Ta muzyka nie wywołuje żadnych uczuć. Pozytywnych, negatywnych - żadnych. Jest grzeczna i uładzona do bólu, idealna dla naszych, politycznie poprawnych czasów, bo nie ma nic do powiedzenia. Niby ambitna ale miałka i bez polotu. Bez treści.
Disco polo czy hip hop przynajmniej wywołują jakieś emocje. Można ich nie znosić, ale nikt nie jest wobec tych gatunków obojętny. A ja nie jestem sobie w stanie wyobrazić czegoś co by mi bardziej zwisało niż muzyka Smolika.
To muzyka łatwa w odbiorze, obła i bez kantów jak doodbytniczy czopek.
I pewnie podobna w smaku...
Normalnie muzyka na żywo mnie rusza. Tutaj czułem "nic". Jedyne uczucia jakie miałem, zawdzięczałem sam sobie, przygryzając wargi i kłując się długopisem w desperackiej próbie doświadczenia czegokolwiek...
Próżnia. Ani to smutne, ani wesołe. Nie dodaje energii, ani jej nie odbiera. Przed konsumpcją czujesz się tak samo jak po. Jakbyś jadł otręby...
Jeśli muzyka dance to muzyczny odpowiednik hamburgera z McDonald'sa, to smolikowe dźwięki są ekwiwalentem wiadra kleju do tapet. Po zjedzeniu hamburgera przynajmniej skoczy ci cholesterol... Dance jest masowy, tani i chujowy na maksa ale przynajmniej nie jest muzycznym kitem przydatnym jedynie do zapełnienia dziur w tle dźwiękowym. Jest na to zbyt obcesowy.
Smolik tymczasem jest cichy i bezwonny jak kibic przy brydżu. Lekkostrawny jak owsianka i smaczny jak krochmal. W sam raz do windy w supermarkecie.
Oddajmy artyście sprawiedliwość - z niektórych piosenek coś by się pewnie udało zrobić, gdyby zastrzelić wokalistów i odczyścić resztę muzyki z tej masy dźwiękowego śmiecia, którym upstrzone są utwory. Trąbeczki, fleciki, sreciki, smyczki - nasrane jak w gołębniku po burzy z piorunami i równie jak gołębie gówno zajmujące...
Na tym kończę, bo jak na temat, który mi zwisa, podejrzanie bardzo się rozpisałem.
Pa.
_______________
P.S. To powyżej to tylko moja opinia. Jeśli macie inne spostrzeżenia - chętnie się z nimi zapoznam. Piszcie. Może się mylę. Może zwyczajnie się nie znam. Może jest w tej muzyce coś, co po prostu do mnie nie dotarło...
Może zwyczajnie debil jestem...
Nigdy nie byłem fanem takiej muzyki, którą z braku lepszego określenia nazywam "kawiarnianą", ale nigdy też nie wiedziałem dokładnie dlaczego. Po prostu coś było nie tak.
Po dzisiejszym koncercie już wiem o co mi chodzi. Ta muzyka nie wywołuje żadnych uczuć. Pozytywnych, negatywnych - żadnych. Jest grzeczna i uładzona do bólu, idealna dla naszych, politycznie poprawnych czasów, bo nie ma nic do powiedzenia. Niby ambitna ale miałka i bez polotu. Bez treści.
Disco polo czy hip hop przynajmniej wywołują jakieś emocje. Można ich nie znosić, ale nikt nie jest wobec tych gatunków obojętny. A ja nie jestem sobie w stanie wyobrazić czegoś co by mi bardziej zwisało niż muzyka Smolika.
To muzyka łatwa w odbiorze, obła i bez kantów jak doodbytniczy czopek.
I pewnie podobna w smaku...
Normalnie muzyka na żywo mnie rusza. Tutaj czułem "nic". Jedyne uczucia jakie miałem, zawdzięczałem sam sobie, przygryzając wargi i kłując się długopisem w desperackiej próbie doświadczenia czegokolwiek...
Próżnia. Ani to smutne, ani wesołe. Nie dodaje energii, ani jej nie odbiera. Przed konsumpcją czujesz się tak samo jak po. Jakbyś jadł otręby...
Jeśli muzyka dance to muzyczny odpowiednik hamburgera z McDonald'sa, to smolikowe dźwięki są ekwiwalentem wiadra kleju do tapet. Po zjedzeniu hamburgera przynajmniej skoczy ci cholesterol... Dance jest masowy, tani i chujowy na maksa ale przynajmniej nie jest muzycznym kitem przydatnym jedynie do zapełnienia dziur w tle dźwiękowym. Jest na to zbyt obcesowy.
Smolik tymczasem jest cichy i bezwonny jak kibic przy brydżu. Lekkostrawny jak owsianka i smaczny jak krochmal. W sam raz do windy w supermarkecie.
Oddajmy artyście sprawiedliwość - z niektórych piosenek coś by się pewnie udało zrobić, gdyby zastrzelić wokalistów i odczyścić resztę muzyki z tej masy dźwiękowego śmiecia, którym upstrzone są utwory. Trąbeczki, fleciki, sreciki, smyczki - nasrane jak w gołębniku po burzy z piorunami i równie jak gołębie gówno zajmujące...
Na tym kończę, bo jak na temat, który mi zwisa, podejrzanie bardzo się rozpisałem.
Pa.
_______________
P.S. To powyżej to tylko moja opinia. Jeśli macie inne spostrzeżenia - chętnie się z nimi zapoznam. Piszcie. Może się mylę. Może zwyczajnie się nie znam. Może jest w tej muzyce coś, co po prostu do mnie nie dotarło...
Może zwyczajnie debil jestem...
4 Comments:
W kwestii formalnej. W dwóch kwestiach w zasadzie.
Primo: Debil i tak jesteś :)
Drugo: Czy Ty kiedyś żarłeś klej do tapet (biurowy z tubki to na pewno, każdy dzieciak pokolenia narodzin punk-rocka żarł wszystko, co pakowano atrakcyjniej niż w szary papier - a tubka - cokolwiek by nie zawierała - to opus magnum atrakcyjnego opakowania jak na tamte czasy), albo krochmal? (Ja pośrednio tak - bo moja ciotka, którą z tego miejsca serdecznie pozdrawiam, zgotowała kiedyś kisiel, zapominając o drobnym szczególiku - dodaniu doń cukru... nie polecam...). Jeśliś nie żarł - to przestań przyrównywać do tych smaków - bo nie wiesz o czym mówisz!!!
Rzekłem to ja - BeJot
1. Smak krochmalu znam z Twojej opowieści właśnie.
2. Klej do tapet miałem kiedyś okazję skosztować.
3. Ssij pałę;)
ssij pale po raz drugi
Trol
Prześlij komentarz
<< Home